niedziela, 28 maja 2017

Totalne zadupie i hasająca zaraza, czyli "Retreat" (2011)


W pierwszej kolejności pragnę podziękować temu kadrowi:
Za bycie idealnym tłem do mojej prezentacji multimedialnej. To wspaniałe uczucie, kiedy w zamyśle tylko rozrywka ma szansę stać się naprawdę pożyteczna. I choć miałam od razu zabrać się za oglądanie, to właśnie ten kadr dał mi porządnego kopa i zmotywował mnie do wykonania najpierw pracy, a dopiero później wycofania się w stan odpoczynku.
No bo na jakim filmie zrelaksujesz się lepiej, niż na tytułowym "zaciszu"? Otóż okazuje się, że zacisze wcale nie jest synonimem sielanki i świętego spokoju. Tylko raczej przypomina pole bitwy. Bitwy o życie.

plakat filmu "Retreat" (2011)
reż. Carl Tibbetts
występują: Thandie Newton, Cilian Murphy, Jamie Bell
1 godz. 30 min.

Zacznijmy jednak od początku.
Martin (Cillian Murphy) i Kate (Thandie Newton) to małżeństwo po przejściach, szukające rozwiązania swoich problemów na jednej z brytyjskich bezludnych wysp. (Moim skromnym zdaniem problemy lepiej rozwiązuje wycieczkach na Wyspy Kanaryjskie, ale to już kwestia gustu.) Niestety idzie im jak po grudzie, choć pewnie szło by lepiej gdyby Kate nie chowała pewnego sekretu... Ich związek zdycha i to w męczarniach. Cała ta niewygodna sytuacja zostaje zepchnięta na drugi plan wraz z pojawieniem się mocno ranionego i nieprzytomnego młodego żołnierza z bronią przy pasie (w tej roli Jamie Bell). No i zaczyna się zabawa: wszędzie kolorowe folie, okna zabite deskami i bezwzględny zakaz opuszczania domku. A wszystko to przez wiadomość, którą przyniósł ze sobą chłopak w mundurze: ludzkość dziesiątkuje epidemia, na którą nie ma lekarstwa.

W filmie występuje pięć osób –  w tym dwie od początku do końca, trzy (w tym tamte dwie) "na serio" i dwa epizody. Prawie jak "Cast Away: Poza światem" tylko, że zamiast piłki jest żywa osoba. Pomimo, że kadry są bardzo ubogie w ludziach wcale nie ujmuje to dynamiki debiutanckiemu obrazowi Carla Tibbettsa.Wręcz przeciwnie. Całość trzyma w napięciu i jest zrealizowana zupełnie poprawnie. Reżysersko nie rzuca na kolana, a w scenariuszu są dziury (np. ta naiwna łatwowierność głównych bohaterów). Za to miło się ogląda i film ma swoje momenty. Nie chcę zdradzać fabuły, ale powiem, że byłam naprawdę zainteresowana kilkoma wątkami. Jednak końcówka pozostawia niedosyt. I choć wszystko prowadzi do jednego punktu, to cały czas chciałoby się czegoś więcej – jakiegoś zwieńczenia. Ale zgaduję, że taki był zamysł, a wnioski trzeba wyciągnąć samemu.

Thandie Newton jako Kate
Zaś jeżeli chodzi o grę aktorską, to Thandie jest zupełnie fantastyczna i dominuje ekran. Czego w zasadzie można było się spodziewać. Jej mimika pięknie przekazuje, to czego nie może wypowiedzieć słowami: jak bardzo jest jej ciężko ze sprawami, które ma na sumieniu. Następnie pięknie przechodzi przez wszystkie stany emocjonalne Kate i tak ślicznie oddaje jej odwagę i hart ducha, pomieszany z ogromną rozpaczą i strachem, jaki w niej tkwi.

Cillian Murphy jako Martin
Cillian niestety gdzieś przy niej zniknął. I piszę to z wielkim smutkiem, jako fanka jego twórczości. Choć też bardzo dobrze odegrał rolę zdominowanego i mało decyzyjnego, ale jednak kochającego i starającego się ze wszystkich sił męża swojej żony. Tak, muszę dodać, że swojej żony. To ona jest w tym związku głową rodziny. Cillian mógł pewnie pokazać więcej emocji, ale jak na architekta przystało nie zaliczył żadnych poetyckich uniesień i sądzę, że wyszło to na plus. Martin w jego wykonaniu jest nieco zagubiony, strachliwy, choć w chwilach grozy potrafi zachować zimną krew. Normalny, cichy mężczyzna, który gotuje i stara się jakoś przyswoić te wszystkie rewelacje, które na niego spływają. Aha – no i gotuje.

Naprawdę duużo gotuje. Praktycznie zamieszkał w kuchni.Tylko kto to będzie żarł?

Na koniec Jamie jako żołnierz, który wyznaje zasadę: "jeżeli nie współpracujesz ze mną po dobroci, to zmuszę cię siłą". Przez połowię filmu chodzi utytłany we własnej (a może i nie tylko?) krwi. Chociaż, gdy stracił przytomność była idealna okazja, aby mu trochę w tym pomóc i wyczyścić przynajmniej twarz. Nie musieli od razu go kąpać, ale o ile estetyczniej zrobiłoby się, gdyby  przynajmniej mokrą ścierą przejechać mu po facjacie. Na szczęście w
Jamie Bell jako Jack
połowie filmu pożycza parę ciuszków od Martina i staje się bardziej cywilizowany. Jeżeli zaś chodzi o grę aktorską to bynajmniej się nie zawiodłam, a nawet mnie mile zaskoczył. Widziałam już "Jumpera" z jego udziałem i już wtedy mi się spodobał. W "Retreat" udowodnił i rozwinął moje pojęcie o nim.

Film trzyma w napięciu i na pewno spełnia swoją rolę jako umilacz czasu, jednak nie sądzę, aby było to widowisko zapadające w pamięć. Jedyne, co może zwrócić naszą uwagę na dłużej to wcześniej wspomniana gra aktorska oraz ścieżka dźwiękowa. Już pierwsze sceny z napisami i na statku (utwór "To the Island") chwyciły mnie mocno. Później w filmie jest sporo ciszy i parę napiętych nut, aby na koniec znów zachwycić kompozycją "The Retreat". Po seansie postanowiłam przesłuchać cały oficjalny soundtrack. Oprócz już wspomnianych nagrań wielkie wrażenie wywarło na mnie "There Are People Here". Przestraszyłam się tak bardzo, że dosłownie podskoczyłam na siedzeniu. Pewnie to dlatego, że leciało tuż po spokojnym "Weapons", a ja przestałam już tak bardzo zwracać uwagę, ale wszystko jedno! Do tego jestem naprawdę olbrzymią fanką instrumentów smyczkowych, a w szczególności skrzypiec, więc ten soundtrack tylko czekał, aż go odkryję.

"Retreat" nie stanie się moim ulubionym filmem i nawet nie jestem pewna, czy obejrzę go po raz drugi. Chociaż mam parę pytań dotyczących fabuły i chciałabym uzyskać na nie odpowiedzi, więc kto wie...

7/10 dobry


 No i najśmieszniejsza scena ♥:
Najlepsze, że on jest architektem, ale ewidentnie nie radzi sobie z tą konstrukcją. Cóż, na szczęście nie jest mechanikiem. ;') Dla tej sceny po prostu warto oglądać. (Nie przytoczyłam jej w całości. Nie chcę psuć zabawy.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz