czwartek, 10 marca 2016

[4] Piąta Fala. Bezkresne morze aut. Rick Yancey

Tytuł: Piata Fala. Bezkresne Morze
Tytuł oryginalny: The Infinite Sea
Wydawnictwo: Otwarte
Autor: Rick Yancey
410 stron
Kosmos jest najbardziej zagadkową rzeczą na świecie. Odkąd wiadomo, że takowy istnieje, ludzie zaczęli myśleć, o potencjalnych innych lokatorach naszej galaktyki, a kiedy dowiedzieli się, że poza naszym Układem Słonecznym istnieją dużo większe dziwy, ufoludki przeprowadziły się w dalsze okolice. Znaleźliśmy wodę na Marsie. Pierwsza reakcja brzmiała tak: Hej, może to tam są te zielone kreatury o dwóch głowach i sześciu parach oczu? A może jednak nie... W każdym razie, zawsze szukamy czegoś bardzo wysoko, poza naszym zasięgiem. I najlepiej, żebyśmy i my znajdowali się poza zasięgiem wrogich, kosmicznych armii, chyba, że mają akurat ochotę na herbatkę, a nie na doszczętne zniszczenie Ziemi.
Autor "Piątej Fali" Rick Yancey podszedł do tego pomysłu zupełnie na opak, wymyślił bowiem statek matka. Statek matka od tysięcy lat tkwi w jednym miejscu - nad naszymi głowami. Obserwuje nas i wypatruje dogodnego momentu na zdobycie naszej planety. Gdy już kosmitom znudzi się czekanie, to wyskakują jak diabełek z pudełka ze swoimi Pięcioma falami.

W poprzednim tomie pan Yancey oczywiście zaznajomił nas ze wszystkimi dotychczasowymi atakami Przybyszów, gdyż właśnie w ten sposób są określani w powieści. Dla nie zorientowanych w temacie streszczam raz jeszcze: zabierają elektryczność, później wywołują klęski żywiołowe, następnie modyfikują genetycznie wirusa gorączki krwotocznej Ebola i w końcu wysyłają w bój Uciszaczy.
(To nie jest błąd w rachubie). Zaatakowali już wszystko, jak zaraza, choć to ludzie najczęściej są tam do niej porównywani. Skoro już znamy mniej więcej ich plany, to czemu nie namieszać czytelnikowi w głowie jeszcze bardziej? W tym tomie autor zaczyna opisywać wszystkie wątpliwości, jakie tylko można mieć do całej tej inwazji.
"Na co im ten blondynek, ja czy jakikolwiek człowiek? Skoro potrafili zaprojektować wirusa zdolnego zabić dziewięć na dziesięć osób, to dlaczego nie poszli na całość? Albo, cytując Voscha, po co babrali się w  tym wszystkim, skoro wystarczył jeden solidny kawałek skały?"
W kontynuacji światowego bestsellera Yancey już nie skupia się na obietnicach (choć to one nadal trzymają przy bohaterów życiu). Kluczową rolę odgrywają pytania.

Tym razem narratorkami są Ringer i oczywiście Cassie. W pierwszym tomie rozdziały z perspektywy Bena trochę mnie nudziły, więc ucieszyłam się gdy okazało się, że będę miała możliwość zajrzenia do głowy szachistki. Tak jak podczas lektury "Piątej Fali" nie byłam fanką Ringer, tak teraz ją uwielbiam. Autor postarał się i oprócz urody obdarował ją piekielną inteligencją oraz zdolnością błyskawicznego łączenia ze sobą faktów. Ujęła mnie również jej opiekuńczość w stosunku do Filiżanki. Równie udaną kreacje stanowi Cassie, która już w pierwszym tomie pokazała się jako uparta dziewczyna, która zawsze myśli, że inwazja dotknęła ją najbardziej i jest ostatnim człowiekiem we Wszechświecie. Bynajmniej nie sprawia to, że myślę, iż autor uważa mnie za idiotkę, lecz po prostu daje do zrozumienia o cechach charakteru postaci.Moja zdolność tłumaczenia z polskiego na nasze może nie jest zadowalająca, ale ukazanie wad bohatera tak, aby nie wydawał się wyidealizowany lub irytujący jest wielką sztuką, a przede wszystkim nie lada wyzwaniem, z którym nie radzi sobie większość pisarzy książek młodzieżowych.

okładka oryginalna
Z uwagi, iż to Ringer jest narratorką przez większość książki, bardzo odczułam brak sarkastycznych uwag Cassie. Za to Ringer przyrównywała wszystko do zegara bądź szachów, co również czytało się szalenie ciekawe. Nie umiem grać w szachy, ale dzięki niej naprawdę zaintrygowała mnie ta gra.
"Mój tata miał taki powiedzonko. (...) Nazywamy szachy królewską grą, ponieważ uczą jak rządzić królem."
Ponad to, możliwość zajrzenia do wnętrza tak zamkniętej na innych i tajemniczej dziewczyny okazało się niesamowitą przygodą. Wiele  można się dowiedzieć dzięki takiemu zabiegowi. Gdyby można tak było przejrzeć przeszłość człowieka i zobaczyć, co nim kieruje w jego wyborach. Co odcisnęło na nim piętno, tak dotkliwe, że nienaruszalne. Żaden człowiek nie jest z natury zły, zawsze coś musi mieć na to wpływ. Cieszę się i trochę mi głupio, że w pierwszej części odebrałam ją jako zołzę, która ma wiecznie muchy w nosie. Sądzę, że jest to kolejne potwierdzenie (suchar alert), że nie należy oceniać książki po okładce.
Bohaterowie nie są bezwolnymi pacynkami. Mają własne przywary, problemy, poglądy, co zostało w książce świetnie zobrazowane. Wszystkie niepewności są tym, co ich kształtuje. Nikt w tym świecie nie może wyjść na, nie radzącego sobie z życiem, rozpieszczonego dupka, ponieważ tacy już nie istnieją. Są już dawno martwi. Autor nie zastosuje wyjaśnienia: sorry, taki mamy klimat, przestrzeń, którą stworzył, absolutnie to wyklucza. Czy Rick Yancey sobie poradził? Zdecydowanie tak. Rzeczywistość w jakiej umieścił bohaterów go nie ogranicza. Widać, że czuje się w niej świetnie. Podziwiam go, napisał wspaniałą książkę, nad którą siedzę i się zachwycam, i czekam na ostatni tom trylogii. Matko, jak ja pokochałam Evana Walkera i Cassie, i Bena, i Filiżankę, i Dumbo, i Pączka, i oczywiście Sammy'ego! Ale Evan oficjalnie trafia na moją listę monszuf (czytaj: mężów)!

Bohaterowie świetni i śliczni, tak samo jak okładka. Tak, okładka książki bardzo mi się podoba. Jest taka tajemnicza. Nie wiadomo czym jest to światło pojawiając się na horyzoncie. Nowa nadzieja? Rozwiązanie? A może kolejna fala? Zastosowany w niej odcień niebieskiego stanowczo staje się moim ulubionym!


Poza bohaterami, okładkami i Evanem Walkerem, którego nie obowiązują żadne prawa, nawet fizyki są wydarzenia i pełno filozoficznych rozważań na temat istnienia. To nie kolejna książka relacjonująca każdy najdrobniejszy ruch durniej lasencji na zakupach. Książka to nie sprawozdanie! Bardzo się cieszę, że są jeszcze autorzy książek młodzieżowych, który potrafią to dostrzec i pęknie napisać. Proszę nie spodziewać się opisów à la Sinkiewicz, ale i tak prezentują się dobrze w porównaniu do innych młodzieżowych gniotów. Do tego bardzo podobały mi się krótkie historyjki, opowiadane sobie nawzajem przez bohaterów, które świetnie pozwalały wyobrazić sobie jak czują się bohaterowie lub zobaczyć jak ta sytuacji wygląda, pogłębić swoją wiedzę, wszystko spotęgować. 
"Mój ojciec opowiadał taką historyjkę o sześciu ślepcach i słoniu. Jeden z niewidomych zbadał dłońmi nogę słonia i stwierdził, że zwierze musi wyglądać jak kolumna. Inny dotknął trąby i powiedział, że słoń przypomina konar drzewa. Trzeci złapał za ogon i uznał, że słoń jest jak lina. czwarty obmacał słonia po brzuchu, jego zdaniem słoń był jak ściana. Piąty facet położył dłoń na uchu, więc orzekł, że słoń musi być ukształtowany jak wachlarz. (...) Morał jest taki (...) że od momentu pojawienia się ich statku wszyscy jesteśmy ślepcami obmacującymi słonia."
Książka pomimo wielu historii i dramatycznego tła jest bardzo zabawna. I to również wydaje się naturalne, ponieważ w takich chwilach ludzie szukają najgłupszego pretekstu, żeby się uśmiechnąć i choć na chwile przestać się martwić rychłą śmiercią. Szukają sposobu, by nie zwariować.

Dość często powtarzającym się frazem w książce jest: Vincit qui patitur. Zwycięża ten, co wytrwa. Zwyciężą najwytrwalsi. Chyba nie potrzeba tego jeszcze komentować. To mógłby być łaciński tytuł tej książki. Gdyby łacina nie była martwym językiem...

Można się czepiać, że książka zawiera tylko jednak wątek, który brzmi: 'aby przetrwać', ale to nieprawda. Przedstawiono tam bardziej złożony problem. I choć wiedza nie jest tu przykazywana w prost, nie jest to książka naukowa, rozprawa filozoficzna, tylko książka, która mogłoby się wydać niewiele za sobą niesie, to jednak jest na tyle dobrze napisana i ogarnięta, aby wynieść z niej cokolwiek.

Podsumowując, chętnie wybrałabym się nad brzeg takiego (bezkresnego) morza, aby tylko spotkać bohaterów książki, a już najlepiej Evana Walkera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz